poniedziałek, 4 lutego 2013

Moja przygoda z porodówką

No to i ja się zbiorę i opiszę swoją przygodę z porodówką.
Wg zaleceń lekarki stawiłam się na patologii ciąży 28 sierpnia we wtorek. 

Zgodnie z ustaleniami lekarz miał mi zrobić dokładne UGG z pomiarami dziecka. 
I tu ponownie wyszło, że dziecko ma ponad 4,5 kg. U mojej gin wychodziło 4400/4700. 

Przyjmował mnie ten sam lekarz do którego chodziłam na NFZ. Moja gin prywatna miała mieć dyżur. Przyjęto mnie na oddział w celu ustalenia co dalej. 
CC czy SN. 
Moja gin zobaczyła mnie na holu i kazała poczekać. Wzięła moją historię, minęła mnie i poszła do ordynatora. Po 5 minutach nie przystając nawet na sekundę minęła mnie, odwróciła głowę i powiedziała:
w czwartek. 

Dogoniłam ją i pytam: co w czwartek? Czy mogła by Pani rozwinąć myśl? 

CC w czwartek, pasuje Pani? Pasuje , odparłam.

A co miałam powiedzieć? Nie ukrywam, że byłam trochę zawiedziona.  Liczyłam na konstruktywną rozmowę z nią, że przekaże mi za i przeciw CC. I podejmiemy decyzję, a 
nie tak "w czwartek" .  Jakby cesarka była szczytem moich marzeń. Dwoje dzieci urodziłam siłami natury, więc zdecydowanie nie była.

Nadszedł czwartek. Miałam być na czczo. Mąż miał dojechać na 9 tą ale zabrano mnie o 8.40 i nie spotkaliśmy się. A ja niestety zostawiłam telefony spakowane do torby. Nie wiedziałam, że mogę je zabrać ze sobą. Zatem, zero kontaktu z nim 

Zabrano mnie na salę porodową gdzie mieli przygotować mnie do zabiegu. I się zaczęło. Pielęgniarka 5 razy nakłuwała lewą rękę do wbicia wenflonu.  Bezskutecznie! Po raz pierwszy ktoś miał z tym problem. Potem zabrała się za prawą. Za 2 razem udało się. 
Niestety kobitki z sali operacyjnej absolutnie wykluczyli aby mogło tak zostać na prawym ręku. 
I dawać, asystentka z operacyjnej zaczęła swoje dłubania przy lewym ręku, mamrocąc pod nosem na poprzedniczkę która "zmarnowała takie fajne żyły" i "mogła się nie brać jak nie potrafi". 
Szlag mnie trafiał jak klepała zapamiętale w poprzednio nakłuwane miejsca bo bolała jak cholera. Za drugim razem udało się. 
A ja ciągle w głowie próbowałam nawiązać kontakt telepatyczny z mężem. Na izbie przyjęć go nie było. Telefonu nie chcieli mi udostępnić. Ech...

W końcu o 10 tej zabrali mnie na salę operacyjną. Pięknie rozebrano, posadzono na stole. Anestezjolog zadawał rutynowe pytania i oglądał kręgosłup. Podłączono mi wszystkie te rurki, ciśnieniomierz itd. I nagle padło pytanie o choroby. Zgodnie z prawdą powiedziałam o hashimoto (było to zresztą w mojej karcie ciąży). 

Lekarz "a ostatnie wyniki TSH Pani ma? "

"Mam z sierpnia, ale nie wiem czy w domu czy w torebce".

A gdzie ta Pani torebka?


Pewnie zabrał z sali mój mąż. Ale niestety nie mam z nim kontaktu żadnego.
Na to lekarz dał mi swój telefon i zadzwoniłam do męża. I tak nas odnalazł (pielęgniarki kazały mu czekać na oddziale położniczym).
Niestety wyniku w torebce nie było. Wkurzyłam się nieco, bo info o haschimoto było w karcie ciąży i skoro dzień wcześniej robili różne badania to mogli zrobić i te. I tym sposobem cofnięto mnie z sali operacyjnej. Moja gin która miała robić zabieg wkurzyła się nieźle. 
Anestezjolog kazał na cito zrobić TSH, moja gin na szczęście zaleciła też badanie FT3 i FT4, wiedząc, że TSH przy eutyroksie jest niemiarodajne. Tym bardziej że rano wzięłam tabletkę (o co zresztą pytałam pielęgniarek czy brać).

W między czasie lekarze pojedli sobie obiadek i chęci do cc tego dnia im ubyło. 
Przyszły wyniki. 
Oczywiście TSH było niewłaściwe ale FT3 i FT4 dobre. 
Moja gin dość podniesionym głosem dyskutowała z anestezjologiem nad logiką jego postępowania. W końcu oświadczyła, że wie, że pacjentka jest właściwie prowadzona i ona się pod tym podpisze. 

Wezwano mnie ponownie na salę. Znowu siedzę sobie goła. A oni otwierają drzwi, a tam łażą sobie tatusiowie oczekujący na pociechy. 
No dziwnie mi było, że tak powiem. 
Potem lekarze zaczęli narzekać jak gorąco na sali operacyjnej. 

A Pani nie jest goraco?

Jakby Pan doktor zauwałył to jestem goła. Więc nie.

Zaśmiał się: No tak

Jak Panu gorąco to zawsze może się Pan rozebrać dla towarzystwa, będzie mi raźniej zwłaszcza jak znowu otworzą te drzwi!  

Ja zawsze za dużo gadam jak się denerwuję hehe. 
Kobitki z sali podchwyciły, to może i my się rozbierzemy

A doktorek na to : ja nie mam nic przeciwko temu!


Doktorek ugiął moje nogi w kolanach i czekał aż same się "rozjadą". Nie mógł się doczekać  Nie powiem oporne były.
-A Pani co?
-No mówię przecież że wszystko czuję
-Ale co Pani czuje. Dotyk będzie Pani czuć.

Polali brzuch śmierdzącym specyfikiem od którego zrobiło mi się ciemno przed oczami. Asystentka zareagowała:
- jak się Pani czuje?
-Słabo mi
-No widzę właśnie że spadło Pani ciśnienie

Coś tam podkręcili, mroki ustąpiły.
Ja ogólnie na ten środek odkażający to jestem przewrażliwiona, kiedyś zemdlałam przy szczepieniu psa jak mi zawaniało tym siajstwem.

Moja gin nie czekając dłużej chwyciła za skalpel. Czułam nóż przesuwający się po skórze ale rzeczywiście nie bolało. Uczucie dość obrzydliwe. Po czym zaczęli szarpać moimi fałdkami.

Po kilku minutach się zaczęło. Gin wsadziła ręgę w moje bebechy usiłując uchwycić małą za główkę. A tu klops. Główka owszem po trudach wyszła ale reszta ani huhu. 


Ja już nasłuchuję krzyku małej. A tu cisza.

Przyznam, że spodziewałam się szybkiej akcji, jak na TLC na porodówce. Cyk mig i dziecko wydobyte. A ci jak nie zaczną się szarpać z moim brzuchem, sapały przy tym jak lokomotywy.


-No popatrz, nie chce wyjść. Głowa na wierzchu. No naciśnij tu. Mocniej!
I tak we trzy wydłubywały, wyciskały małą na świat. Trwało to bagatela z osiem minut.
Aż anestezjolog lekko zwątpił:
-dziewczyny! Bez przesady? Ile można?!
W ten sposób dowiedziałam się, że nie była to standardowa procedura.

Po dłuuuuuugiej ciszy usłyszałam JEJ cudowny płacz. Syrenkę włączyła niesamowitą. 

Mąż mówił później, że na izbie przyjęć ją słyszał, bo nie przestawała krzyczeć przez całe mierzenie.
A ja zapatrzona na stanowisko dla noworodków przestałam zwracać uwagę na to co robią lekarze. Patrzyłam zachłannie na to moje wielkie szczęście, chłonęłam każdy dźwięk który wydała. W takiej chwili chyba bez znieczulenia mogli by mnie zaszywać. 
Byłam w naszym mamusiowo córkowym świecie.

Malutką podano mi bliżej. Cud... cud po prostu...

Na salę wtargnęły Panie z noworodków. Podsunęły mi bransoletki którymi oznaczano dzieci. Kazano przeczytać czy wszystko w porządku.

I tu zaczyna się druga interesująca historia, która mogła mieć spektakularny finał!

Na karteczkach napisane było inne imię i nazwisko niż moje! Tylko waga i pomiar się zgadzały. Nie pamiętam dokładnie ale chyba Marciniak Joanna albo jakoś tak! Pokręciłam głową i zawołałam:
- NIE! Tu jest błąd!

Panie popatrzyły lekko zmieszane.

- Maxxxxxxx Axxxxxxxx! Córka Axxxxxx Mxxxxxxx  - wykrzyknęłam prawidłowy zapis!

Z uwagą zaczęły przyglądać się karteczkom. Anestezjolog z zaiste stoickim spokojem stwierdził:
- No...   my mamy dobrze....

Panie szybciutko zniknęły.
Pojawiły się po 5 minutach, podetknęły karteczki, które dokładnie przestudiowałam. Tym razem było OK.

Pytanie: czy dużo wyobraźni trzeba aby przewidzieć konsekwencje, gdybym w operacyjnym amoku olała czytanie karteczek traktując je jako czystą rutynę?!

Przewieźli by mnie na pooperacyjną i nie mogli namierzyć dziecka Axxxxxxx Mxxxxxxx! 

Nie ma ! Ot i co!

A, że dziurę w brzuchu robili to może dla poprawienia urody.

Za to Pani Marciniak, która jak się okazało miała mieć planowaną cesarkę, którą odłożono, z 9 miesięcznym brzuchem, dowiedziała by się, że jej córka leży na noworodkach
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz